sobota, 5 kwietnia 2014

Sprawa klasy VIII A




Dziś powracam do jednej z najlepszych książek o szkole: „Sposobu na Alcybiadesa”  Edmunda Niziurskiego.  Bohater zbiorowy – klasa VIII A - usiłuje uniknąć tego – czego w szkole uniknąć się nie da.
Chodzić do szkoły- chłopcy nawet trochę lubią, ale towarzysko – bez ocen, odpytywania i klasówek.  Niestety, nauczyciele jakoś bez tego żyć nie potrafią.  Dla tzw „grona” są to rzeczy potrzebne, jak tlen.  Zdesperowani uczniowie poszukują sposobu, aby uniknąć nieprzyjemnych szkolnych przygód. Kupują od starszych kolegów  sposób na jednego z nauczycieli -historyka zwanego Alcybiadesem.  Dzięki temu wiedzą, kto i kiedy będzie wyrwany do odpowiedzi      i o co zapytać, aby nauczyciel poprowadził wykład bez pytania.        I jest pięknie. Sposób działa. Wszyscy zadowoleni.  Na każdej lekcji uczniowie  umieją wszystko śpiewająco – wiedzą, kiedy będą sprawdzani i na ten dzień – raz w miesiącu – uczą się – w interesie spokoju reszty klasy. Mało tego – zadają ciekawe pytania i wydają się być zainteresowani przedmiotem. Oczywiście – złoty sen nie trwa długo. Klasa VIII A  zostaje wytypowana do oprowadzenia po mieście wycieczki młodych historyków z zaprzyjaźnionej szkoły.  Chłopcy orientują się, że będą musieli wykazać się i to w warunkach – których wcześniej nie da się przewidzieć za pomocą „sposobu na Alcybiadesa”.  W przypływie rozpaczy postanawiają opowiedzieć wszystko nauczycielowi, przypuszczając,  że to go załamie.Ten jednak mówi im, że dość szybko odkrył,  co się dzieje   i nie tylko dał się nabrać, ale świadomie podjął grę. Delikatnie prowadził klasę tak, aby tematy podejmowanych dyskusji były zgodne z programem nauczania.  Wiedział! Od początku wiedział    i tylko udawał naiwnego!
Najlepsze jednak przed nami. W czasie wycieczki okazuje się, że VIII A  dysponuje sporą wiedzą historyczną i to w bardzo oryginalnym ujęciu. Chłopcy zaskakują przede wszystkim siebie, ale wprawiają też w osłupienie  dyrektora szkoły.
Co z tego wynika?
Przede wszystkim pytanie: czy czasami nauczyciel  nie powinien odłożyć na półkę nadętej powagi urzędu? Czy zawsze musimy funkcjonować w miniaturze korporacji?  Czy nie za wcześnie fundujemy naszym dzieciom „wyścig szczurów”?
Czy nauczyciel to urzędnik? Jak  sprawdzana jest  nasza praca: kontroluje się, czy  wymagana ilość godzin została zrealizowana i zapisana w dzienniku pod odpowiednimi numerkami. Urzędników,  dzieci w ogóle nie obchodzą. Są tylko  peselami, układanymi w tabele wg dat urodzenia, miejsca zamieszkania i umiejscowienia w staninach (to pojęcie z badania EWD). Pojedynczy uczeń się nie liczy. I piszę to, ze świadomością, ze jest coś takiego jak ewaluacja, która z założenia miała być spojrzeniem na szkołę z perspektywy rodzica i ucznia. Spytajcie w szkołach, które mają to już za sobą. To kolejny proces  produkowania papierów i wypełniania rubryczek. Oddaliśmy szkołę w ręce biurokratów.  Szkoła nieszablonowa – taka jak nasze – nijak do tego systemu nie pasuje. ( Dla zainteresowanych: www.profesor.drl.pl)
I sprawa druga, ważniejsza. Czy groźba wyrwania do tablicy w każdej chwili rzeczywiście powoduje, że uczniowie lepiej i efektywniej opanowują zadany materiał. Zastanawiam się czasami, czy można by zrezygnować w szkole z tzw „odpytywania” i zająć się po prostu dyskusją nad czymś ciekawym? Większość uczniów i tak uczy się „do klasówki”, a ci którzy wolą systematyczność - będą pracować.  Czy naprawdę w XXI wieku nie ma innego sposobu sprawdzenia wiedzy, jak tylko stawianie pod tablica i publiczna weryfikacja, w najmniej spodziewanym przez ucznia momencie?  A gdyby tak……

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz